22 listopada 2005, 20:02
najchetniej umarlabym i urodzila sie od nowa,najlepiej na drugiej polkuli by nie znac nikogo kogo znamteraz.bez wzgledu na to czy kogos teraz lubie czy nie.nie chce znac nikogo,dla nikogo mnie nie ma,abonent poza zasiegiem,zostaw wiadomosc,moze zechce sie odezwac.
odtracam wszystkich dookola,za mdli,za slabi psychicznie,zbyt ulegli,zbyt konserwatywni,krancowo wypatrzeni,zbyt pewni siebie.banda niedojebanych debili.i kazdy tak samo mysli,ze moze mnie miec.na wlasnosc,wylacznosc.dobrowolnie jednak oddalam sie w czyjes rece juz jakis czas temu.zwracam na siebie ostatnio uwage.widze ich spojrzenia i staram sie nie wybuchac szyderczym smiechem.zdaje sobie sprawe z tego co robie,robie to perfidnie i okrutnie,daje przedsmak robiac nadzieje na wiecej i znikam bez slowa tylko po to by przypomniec intensywnie o sobie.kilka osob ktore to zauwazyly chcialy ogloscic na mnie wyrok,ale najwyrazniej nic z tego nie bedzie,zadnej dramy na dzien dzisiejszy.
pozeraczka serc mozna by powiedziec.dzis zamiast czyjegos towarzystwa wybieram samotnosc,napawam sie cisza i spokojem,chłonę to cała sobą prawie tak jak tą cała zabawę w emocje.
jest tylko jeden mezczyzna ktorego znam,a on nie zwraca na mnie uwagi i broni sie przede mna jak tylko moze.szczerze mowiac nie moglam samej sobie odpuscic do momentu w ktorym uznal,ze sie mnie brzydzi za to CZYM jestem.biedny,nie wie co traci.a wlasciwie odcielam sie od zrodla silnych wrazen.
wbrew wszystkiemu nie pozwalam sie dotknac i na kazdym kroku podkreslam swoja przynaleznosc do jednej osoby.czasami mysle,ze jestem jakby zza wystawy.
przeciez zawsze moglo byc lepiej.