czasem w życiu przychodzą jakieś przełomowe refleksje.czasem są to tylko pół przełomy jak wtedy,gdy ambicje kończą się na ambitnych celach.
a czasem wykonasz odkrycia którego domniemaną świadomość ma się już jakiś czas,a dzięki przeobrażeniu hipotezy w tezę wykonasz ledwie milimetrowy krok do poznania siebie.
i generalnie to jest ok,warto przecież znać siebie z każdej możliwej strony.nawet z tak zwanej dupy strony.
no chyba,że...
ledwo zarysowana gdzieś tam w pustoostanie głowy hipoteza staje się nie tyle tezą co faktem dzięki któremu dokonujesz interpretacji siebie zakończonej wnioskiem o zaiste chujowym kroku ku poznaniu siebie:
a.)z dupy strony
b.)w czarnej dupie
c.)jako dupy wołowej.
a to wszystko jeszcze chuj.i to o długości prost proporcjonalnej do ilości czasu posięconego słodkiej ignorancji dla tego zagadnienia.
w dniu dzisiejszym snucie sobie wniosków,filozofii i refleksji bez dopuszczenia do siebie emocji związanych z nimi osobiscie kojarzy mi się z zaklinaczem węży,który na wieść o tym,że ma tasiemca,postanawia go wywabic zgodnie z predyspozycją swojego fachu.i to i to można podsumować krótko.Z DUPY.
strasznie dojebało mnie tzw poczucie winy w ramach odczuć związanych z uświadomieniem sobie swojego problemu.życie kopało mnie w dupę niejednokrotnie.ogólnie to moja edukacja na tej płaszczyznie miała charakter ogólnokztałcący i mający na celu zahartowanie mnie,przystosowanie do radzenia sobie w sytuacjach odznaczających się wyjątkowym poziomem chujozy i wychodzenia z niej bez zadrapania plus specjalizacja z tumiwisizmu na zawołanie.
i jest super mega wporzo posiadając takie skille oraz inne umiejętności radzenia sobie z nieszczęsciami w ilościach hurtowych.z czasem się przyzwyczajasz do takiego "srodowiska naturalnego" i nadajesz sobie miano karalucha z racji swojej odporności i zdolności adaptacyjnych.i smuteczek,bo zaczynasz myśleć o sobie w kategoriach niezniszczalności,które rownież z założenia są z dupy.
przechodząc do sedna,zdałam sobie sprawę z tego z czym sobie NIE radzę i czego mnie życie NIE nauczyło i staram się tego uczyć dopiero od niedawna.
jak bardzo źle i niewdzięcznie wobec wszechświata zabrzmi:
*że ktoś obrzydliwie szczęsliwy szczęsliwym nie jest
*że nie potrafi być szczęśliwy,bo nie radzi sobie z nadmiarem szczęscia w swoim życiu,bo doświadcza tego po raz pierwszy
*że nigdy zycie nie nauczyło tego kogoś JAK RADZIĆ sobie w najlepszych,najszczęśliwszym rozdziale swojego życia
*że nadmiar tej dobroci rzeczy wspaniałych potrafi przytłoczyc
(* że gardy nigdy nie należy opuszczać,bo bogowie lubią sobie ze mnie robić jaja)
*że ta nieumiejętność radzenia sobie z nadmiarem szczęścia jesst jedną z niewielu rzeczy będących w stanie wywołać w kimś wpierdalające poczucie winy wybudowane na fundamentach paradoksu "jestem szczęsliwa(ale nie potrafię tego okazywać,nie potrafię sobie radzić ze szczęściem,znam tylko survival)więc jestem nieszczęsliwa(a nie powinnam nawet miec prawa,więc czuję się winna)"
(w tym miejscu pragnę podziękować tacie,mamie oraz jej rodzicom.nie jestem fanka zwalania winy na ciężkie dzieciństwo i zabawki.mam tylko przedziwne wrażenie,że jedną z częsci składających sie na mój-dla innych najpewniej-absurdalny problem może być jednen z wirusów,którymi mnie częstowano tak często aż samoistnie uodporniłam się na nie jak na tzw choroby wieku dziecięcego.w teorii choruje się na nie tylko raz,w praktyce śinkę miałam dwa razy,a herpeswirus vzv po przechorowaniu ospy wietrznej przyjmuje postać ukrytą w zakończeniach nerowych czekająć na okazję reaktywacji w formie półpaśca.istnieje więc szansa,że przynajmniej dwa z wirusów mojej tak zwanej duszy tj."nie zasługujesz na to,tobie się to nie należy" oraz "na nic nie zaslugujesz ani nigdy nie będziesz".mogły zachować się na wzór vzv chowając się głęboko i czekając na moment powrotu w v.2.0)
z serii do rozłożenia na czynniki pierwsze odpowiedz na pytanie:
ej an,czego ty tak NAPRAWDĘ się boisz?